Ocena: *1/2
W kinie Marcina Wrony kobiety są jak puchary przechodnie: świecą pustymi oczkami równie ładnie przy facecie nr 1 i facecie nr 2. Są dziedziczone, niczym starotestamentowe żony zmarłych braci, a reżyser skupia się na wrzaskach i łzach mężczyzn, rzucających się sobie to w ramiona, to do gardeł. W Chrzcie – bardziej nawet, niż w Mojej krwi (2009) – prawdziwa love story toczy się na wypartym poziomie homoerotycznym, podczas gdy (bezbłędnie nazwana przez Michała Walkiewicza) kobieta-paprotka mruga bądź jęczy, w zależności od tego czy akurat jest ozdobą, czy dmuchaną lalką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz